Ju 322

Samolot ten powstał tylko w dwóch prototypach, i prace przerwano. Przegięli pałę po całości, pan prof. Hertel który już się tu gdzieś przewijał wcześniej, miał skrajną fazę megalomanii. Potworek którego stworzyli, początkowo nazwany Goliat, a ostatecznie Ju 322 Mammut, był prawdopodobnie największym obiektem latającym II wojny (nawet ruski ANT-20 Maksim Gorki odpada). Jego konstrukcja była całkowicie drewniana, a w praktyce było to latające skrzydło ze szczątkowym kadłubem, służącym w zasadzie tylko jako platforma pod usterzenie. Cacuszko to podobne było w formie do wcześniejszego Junkersa G 38, tyle że był chyba jedynym Junkersem z drewna, no i był trochę przerośnięty (G 38 miał „tylko” 23 metry długości i 44 metry rozpiętości). Problemy pojawiły się już na początku. Drewno potrzebne do konstrukcji takiego czegoś musiało mieć parametry jakie chyba nawet dziś trudno byłoby otrzymać nie wiem jaką obróbką chemiczną. Wytrzymałość płatowca który miał 62 metry rozpiętości (info dla niekumatych: standardowy w polskich blokowiskach 11 piętrowy „wieżowiec” ma 45 metrów wysokości) była kwestią bardzo dyskusyjną, szczególnie że absolutnie wszystko tam było z drewna, łącznie z dźwigarem.

Kiedy w czasie prób do ładowni zapakowano czołg, to okazało się że stoi on od razu na ziemi bo zarwała się podłoga. Efektem tragicznych wyników prób statycznych i obliczeniowych było wzmocnienie konstrukcji, co z kolei spowodowało taki wzrost masy, że ciężar ładunku spadł z początkowych 20 ton do 16. Kadłub w swej środkowej części mieścił ładownię, do której dostęp zapewniały dwie zdejmowane pokrywy przodu kadłuba. Na profilach tych były zabudowane dwa stanowiska strzeleckie, trochę wysunięte przed samo skrzydło. Na grzbiecie był trzeci strzelec, na spływie. Kabina pilotów umieszczona była na grzbiecie po lewej stronie osi kadłuba. Kierowcy siedzieli obok siebie. Na szczęście sterownice wyposażono we wzmacniacze (nie drewniane), bo inaczej to chyba nawet Conan Barbarzyńca by się zesrał. Klapy natomiast wychylane były elektrycznie. Chyba tylko tak dla jaj, bo przy takiej powierzchni i układzie aerodynamicznym to służyły pewnie raczej jako daszki przeciwdeszczowe dla załogi. Ale to jeszcze nic, bo również elektrycznie wypuszczano prawdziwą kotwicę (przepraszam; to się fachowo nazywało lemiesz) będącą elementem płozy podwozia, okazało się bowiem że nie ma takiej siły która byłaby w stanie zatrzymać taką rozpędzoną stodołę po lądowaniu. Nie bardzo wyobrażam sobie amortyzację wstrząsu jaki musiał nastąpić po chwyceniu przez tę kotwicę oporu.... Szybowiec miał cztery płozy, po dwie jedna za drugą, a do startu ustawiano go (jak, kurdelebele !?) na wielokołowym wózku. Zależnie od wersji wózka, miał od 16 do 32 kół...Wbrew pozorom, ta kupa desek oderwała się nawet od ziemi. Jedynym samolotem zdolnym uciągnąć to cudo był „wysprzątany” Ju 90, bo nawet Condor okazał się za słaby! Wszyscy się chyba posrali ze śmiechu, jak zespół ten złożony z wyjącego na mocy startowej holownika i wesoło podrygującego na sznurku składu drewna przesmarował przez całe lotnisko, by ostatecznie ledwo co oderwać się przed końcem pasa na tak małej wysokości że wózek startowy odrzucony już awaryjnie rozleciał się waląc na przemian o glebę i kadłub. Tuż po starcie okazało się, że śmiesznie to dopiero będzie, bo ten latający barakowóz był praktycznie niesterowny, a w dodatku zaczął myszkować (każdy aeroklubowiec wie o co chodzi), czyli że za dobrze to nie jest. Piloci holówki (heh, Ju 90 holówka, LOLOLOL!!!) wyczepili więc swojego pupilka w osi pasa, ale lądowanie nie wypadło najlepiej. Właściwie to wcale nie wypadło. Może kotwica nie wyszła, LOL. Na szczęście pod ręką był drugi prototyp, któremu zmieniono (powiększono) usterzenie, i znowu rozpacz przy starcie. Wtedy ktoś wreszcie oprzytomniał i puknął się jedną z pozostałych po budowie desek w głowę i stwierdził: panowie, skórzana bielizna i rzemienne pejcze lepiej nadają się do realizacji waszych fantazji, a przy tym są o wiele tańsze. I tym stwierdzeniem program Junkersa zakończono. 98 szybowców o różnym stopniu zaawansowania konstrukcji jeszcze na linii montażowej pocięto na drewniane klocki, które rozdawano później mieszkańcom Merseburga na opał. Ciekawostką jest, że większość z nieukończonych Mammutów posłużyła później za paliwo do napędzanych gazem drzewnym samochodów w mieście. Tak w ogóle, to oni się chyba jednak później opamiętali w swym szaleństwie, bo zniszczono całą dokumentację programu (wstydzili się?), a do dziś zachowało się prawdopodobnie tylko jedno, i to nieostre, zdjęcie tego potwora. Jeśli ktoś ma więcej zdjęć tego wynalazku, albo wie gdzie są, to bardzo proszę o kontakt ze mną albo z Ponurym (on zbiera takie wynalazki).

Dane:

Ładunki do 15400 kG, w tym dwóch pilotów i stu żołnierzy. Rozpiętość 62 metry, długość 29,5 metra, wysokość 9 metrów, powierzchnia nośna 595 m2. Masa własna 25500 kG, startowa 40800 kG.


Mammut w rzutach