|
|
Mistel to typowy przedstawiciel bardzo popularnego u nazistów gatunku
"za mało, za późno", należącego do rodziny "co by
było gdyby". Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że system
ten, jakkolwiek zbyt kosztowny czasowo i materiałowo i zbyt skomplikowany
jak na wojnę totalną, gdyby został zastosowany zgodnie z przeznaczeniem
i intencjami twórców, prawdopodobnie miałby wpływ na przebieg wojny
podobny zastosowaniu odrzutowców wtedy kiedy miały być zastosowane.
Siła niszcząca Mistela w połączeniu z olbrzymią energią kinetyczną
samego Ju-88 nie podlega dyskusji nawet dziś, a tym bardziej w roku
1945.
Historia tego wynalazku zaczęła się stosunkowo spokojnie jak na
"Wunderwaffe" . Niemcy na początku lat czterdziestych
prowadzili próby rozmaitych środków mogących wpłynąć na ekonomię
prowadzenia wojny. Podobnie czynili alianci (oczywiście ci zachodni),
i stąd rozmaite próby sztucznego wydłużania zasięgu samolotów czy
zwiększenia ich możliwości przewozowych poprzez jakieś holowane
za samolotem latające przyczepki, mini-szybowce i inne wynalazki.
Także w Polskich Siłach Powietrznych w Anglii konstruktorzy prowadzili
takie prace, tym bardziej nie dziwią takie prace prowadzone przez
potęgi zmagające się w wojnie.
|
|
|
|
Jednym z takich projektów był popularny niemiecki
szybowiec wojskowy DFS-230, napędzany zamocowanym na grzbiecie samolotem
Bf-109E; początkowo chodziło o uproszczenie eksploatacji tych szybowców,
a więc startu i transportu do strefy lądowania, ponieważ Niemcy
nigdy nie cierpieli na specjalne nadwyżki samolotów transportowych,
a zanim doszło do masakry w czasie inwazji Krety, która położyła
kres niemieckim wojskom powietrznodesantowym, spadochroniarze niemieccy
byli na tyle poważną siłą że wymagali do transportu czegoś więcej
niż dwa rozpadające się Ju-52. Próby "samobieżnego" DFS-230
w 1942 roku wypadły zachęcająco, okazało się że Bf-109E dysponuje
wystarczającą mocą by wynieść w powietrze niemałego przecież DFS-230,
tyle tylko że cały program okazał się już niepotrzebny z uwagi na
brak pasażerów dla DFS-230, co ostatecznie przekreśliło jego rację
bytu. Ta śmieszna z pozoru konstrukcja była jednak na tyle sprawna,
że Fritz Stamer wykonał serię lotów próbnych które potwierdziły
realność takiego przedsięwzięcia. Te próby to nieśmiały początek
projektu Mistel.
Wiosną 1943 roku padła idea zastąpienia szybowca samolotem Ju-88,
przerobionym na wielką latającą bombę (o samym Ju-88 jest już na
stronie u red. Grubola, więc nie będę się powtarzał. WWW.YoYo.cośtam).
Pomysł z pozoru niedorzeczny, koszt wyprodukowania Ju-88 był mało
zasadny wobec propozycji celowego rozbicia go, jednak jeśli weźmiemy
pod uwagę sumę energii kinetycznej wygenerowanej przez walącego
w jakiś cel pędzącego Ju-88, poza paliwem zaopatrzonego w trzy tony
materiału wybuchowego (takie były początkowe założenia), to stanie
się jasne że posiadanie broni zdolnej zniszczyć dowolny cel punktowy
i zatopić każdy statek było dla niemieckich decydentów propozycją
wartą rozważenia. W zasadzie od początku istnienia tego projektu,
założenia teoretyczne nie uległy zmianie do końca wojny. Kierowca
jechał sobie na górze w samolocie myśliwskim, który był osadzony
na grzbiecie bombowca.
|
|
|
|
Układ sterowania samolotu poprzez specjalny
system elektryczny był połączony z układem sterowania bombowca,
czyniąc z tej konstrukcji pierwszy w historii lotnictwa samolot
zbudowany w technologii "fly-by-wire". Późniejsze próby
wykazały doskonałą stabilność i skuteczność tego sytemu i nie zdarzył
się żaden znany wypadek spowodowany problemami z układem sterowania.
Pod samolotem prowadzącym zespół leciał będący podstawą układu Ju-88,
pozbawiony kabiny pilotów i poddany pewnym przeróbkom. Zamiast kabiny
była oczywiście kumulacyjna głowica bojowa, wyposażona w cztery
niezależne zapalniki zderzeniowe. Na osłonach silników zabudowano
komplet niezbędnych manometrów, które widział ze swojej kabiny pilot
górnego samolotu, a które wskazywały niezbędne parametry pracy silników
nosiciela, takich jak temperatury głowic, ciśnienie oleju, itp.
Nie skonstruowano dedykowanego specjalnego panelu sterującego systemami
nosiciela dla samolotu prowadzącego, z uwagi na różnice konstrukcyjne
poszczególnych maszyn prowadzących (od początku przewidziano możliwość
zabudowy na nosicielu różnych typów maszyn prowadzących). Ponadto
nosiciela wyposażono w precyzyjny system pilota automatycznego opracowanego
specjalnie na tę okazję w firmie Junkers, który zapewniał możliwie
prostoliniowy lot nosiciela po odłączeniu się samolotu prowadzącego.
|
|
|
|
Dużo uwagi poświęcono systemowi połączenia nosiciela z przenoszonym
samolotem, z uwagi na bezpieczeństwo pilota. Jakkolwiek próby prowadzone
na szkolnych Mistelach, czyli quasi-normalnych załogowych Ju-88
z samolotem prowadzącym na grzbiecie udowodniły wystarczającą precyzję
sterowania i zapas stateczności całego układu by w razie problemów
wylądować pozostając w zespole, jednak nietrudno zgadnąć że lądowanie
uszkodzonym bojowym Mistelem bez podwozia w szczerym polu to nieco
inna rozmowa niż testy na własnym lotnisku, i także w tym przypadku
opracowano bardzo dokładnie cały system zaczepów. Nie znany mi jest
przypadek by były jakiekolwiek problemy z odłączeniem się pilota
od nosiciela. Sposób użycia Mistela był prosty: dolecieć w rejon
celu, w płytkim nurkowaniu (około 15 stopni) naprowadzić Mistel
na cel, w odległości około kilometra od celu odłączyć się i najdelikatniej
mówiąc spieprzać. Autopilot utrzymując Junkersa na zadanym torze
lotu dostarczał przesyłkę we wskazane miejsce. Praktyka oczywiście
nieco ubiegła konstruktorów. Okazało się, że poza zagrożeniem ze
strony artylerii przeciwlotniczej nad celem, sam zespół był zbyt
niemrawy w powietrzu by uniknąć przechwycenia, toteż Mistel nie
mógł być stosowany tam gdzie spotkanie myśliwców wroga już w powietrzu
było raczej pewne. Niemniej najważniejsza cecha Mistela, mimo zmian
i ulepszeń głowicy bojowej, pozostała niezmienna: olbrzymia siła
uderzenia.
|
|
|
|
Generalnie można przyjąć, że Mistel służył do robienia dziur. Konstrukcja
jego głowicy, ważącej ponad 1700 kilogramów, sama w sobie zapewniała
możliwość zrujnowania kariery dowolnego konstruktora opancerzenia
na świecie, i nawet drzwi w Syrenie 105 deLuxe nie oparły by się
jej. Ciekawa była sama konstrukcja tego urządzenia. W ogólnym rzucie
przypominało to trochę lufę działa załadowaną stalowym prętem. Na
końcu znajdował się materiał wybuchowy (70% hexogen i 30% TNT).
Z przodu ładunku wybuchowego była przestrzeń w kształcie stożka,
wypełniona miękkim metalem. Było to aluminium lub miedź. Taki wybór
wypełnienia i kształtu głowicy gwarantował kontrolę nad kierunkiem
przesuwu fali uderzeniowej po wybuchu ładunku wybuchowego. Cztery
elektryczne zapalniki uderzeniowe umieszczone były na końcu długiej
na 2,7 metra sondzie wysuniętej jako najdalszy punkt głowicy i konstrukcji.
Każdy połączony był z głównym detonatorem, znajdującym się z tyłu
za głowicą bojową. Główny detonator uzbrajał się w trzy sekundy
po rozłączeniu zespołu nosiciel-myśliwiec. W momencie uderzenia
zapalniki na sondzie odpalały główny zapalnik, i następowała eksplozja
ładunku w głowicy bojowej. Wspomniana konstrukcja głowicy powodowała
przesuwanie się siły wybuchu jako wektora skierowanego zgodnie z
kierunkiem lotu, czyli cała energia wyzwalała się w kierunku "do
przodu", uderzając w najsłabszy punkt, czyli miedziano-aluminiowy
wkład. W efekcie materiał ten momentalnie stawał się płynny, i był
wypychany z "tuby" tworzonej przez głowicę niczym strumień.
Ułamek sekundy później ładunek kumulacyjny uwalniał się całkowicie,
osiągając około 30 cm średnicy i poruszając się z prędkością około
Ma=2,5. Strumień wytryśniętego metalu był niczym kula wystrzelona
z armaty, której lufę tworzyła głowica bojowa. W czasie prób teoretycznych
okazało się, że energia generowana przez taki pstryknięcie wystarcza
do przebicia płyty pancernej czterokrotnie grubszej niż sama średnica
głowicy, co w tłumaczeniu na język ludzki oznacza że można było
zrobić bubu wszystkiemu co pływało, jeździło bądź za długo stało
w jednym miejscu a przy tym wzbudzało awersję u kierowcy Mistela.
Głowica miała 1,80 metra średnicy. Faktem jest, że teoretycznie
policzona zdolność do przebicia pancernej stali zrobionej zgodnie
z ówczesnymi standardami wyniosła 7,3 metra. Nietrudno zgadnąć,
że w zasadzie nawet Lagg-3 mógłby ulec poważnym uszkodzeniom po
takim trafieniu, co być może zmusiłoby go do przerwania lotu i powrotu
do bazy.
|
|
|
|
Długa sonda z zapalnikami wysunięta z przodu
głowicy miała oczywiście także inny cel niż szpecenie konstrukcji.
Jej długość była tak dobrana, by strumień metalu skumulowany i wytryśnięty
w wyniku wybuchu w głowicy mógł osiągnąć zadane parametry kształtu
i szybkości. Nie jest powszechnie znanym fakt, że nawet po zakończeniu
testów z różnymi konfiguracjami głowicy nadal istniały dwa rodzaje
wysięgników z zapalnikami; krótsza i dłuższa. Ta odległość rzutowała
na czas w jakim następowała kumulacja energii w głowicy, bowiem
im dalej od powierzchni celu odpalił się ładunek, tym cieńszy i
bardziej zwarty strumień energii uderzał w cel. Oczywiście trudno
tu operować jakimiś cyframi, ponieważ cała sytuacja trwała w ciągu
milisekund, dość powiedzieć że doświadczalnie stwierdzono że poruszający
się z prędkością 640 km/h Ju-88 (taką prędkość teoretycznie miał
w momencie płytkiego lotu nurkowego do celu) w czasie całego procesu
wybuchu głowicy kumulacyjnej pokonywał odległość maksymalnie 12mm.
Inną niezbyt powszechnie znaną ciekawostką jest fakt, że Mistel
to nie jakaś specjalna przeróbka samolotu Ju-88 specjalnie do tego
celu, ale zwykły bombowy Ju-88 ze wspomnianym już powyżej zestawem
przeróbek, a więc specjalny system trójosiowego autopilota Patin
i stelaż dla samolotu na grzbiecie oraz system sterowania i zegary
na obudowach gondol silnikowych by pilot na górze wiedział czy pod
nim nie jest zbyt gorąca atmosfera. Początkowo zakładano wykorzystanie
zużytych Ju-88A, bliskich wyczerpania resursu i zużytych długotrwałą
eksploatacją; praktyka ostatnich miesięcy wojny szybko zweryfikowała
ekonomię Misteli, i nosicielem (z uwagi na niewielki zakres przeróbek)
mógł być każdy Ju-88. Samolot taki po przeznaczeniu na nosiciela
w zespole Mistel latał sobie normalnie z własną załogą (oczywiście
tą niezbędną, bombardier i strzelcy nie byli przecież potrzebni)
i z zabudowanym na grzbiecie myśliwcem był samolotem szkoleniowym
na którym pilot myśliwca prowadzącego mógł sobie poćwiczyć latanie
i celowanie. W swoim ostatnim locie, kiedy potrzeba była pilna i
paląca, dzięki genialnej konstrukcji Ju-88 demontowano całą kabinę
pilotów, i na to miejsce instalowano całą, kompletną głowicę bojową,
która była zbudowana na zasadzie zestawu do montażu/zabudowy. Zgodnie
z materiałami historycznymi i wspomnieniami ludzi którzy mieli z
tym do czynienia, cała operacja wymagała sześciu osób, dwóch specjalnie
przeszkolonych zbrojmistrzów którzy uzbrajali głowicę, poważnego
dźwigu i trwało to cały dzień (z umieszczeniem samolotu na grzbiecie
Junkersa włącznie). Cały proces wymagał nieco uwagi, bowiem nie
było możliwości wylądowania uzbrojonym Mistelem; pilot musiał wyczepić
się niezależnie od okoliczności, by wrócić do domu, a strata niebojowa
całego Junkersa byłaby bardzo kosztownym wypadkiem przy pracy. Mistel
wykazał swą niszczycielską siłę po raz pierwszy w warunkach rzeczywistych
w czasie prób na duńskiej wyspie Moen, gdzie namiętnie walono w
klif stromego brzegu wyspy. Od tego czasu brzeg jest zdecydowanie
bardziej dostępny dla plażowiczów, a klifu nie ma wcale.
|
|
|
|
W zasadzie jedynym problemem był start. Pilot
umieszczony na dachu miał fatalną widoczność, z uwagi na znaczne
pochylenie do tyłu samego Junkersa stojącego na ziemi, co doprowadziło
do umieszczenia w instrukcji użytkowania wpisu o niemożliwości stosowania
do lotów nocnych. Niemniej jednak po doprowadzeniu zespołu do poziomu,
już w locie, piloci wspominali że latało toto zupełnie jak normalny,
przyciężkawy bombowiec i nie było żadnych problemów z pilotażem.
Treningi załóg rozpoczęły się w kwietniu 1944 roku, wykorzystując
dwa zbudowane wcześniej na potrzeby programu prototypy Misteli,
z wykorzystaniem starych Bf-109F. Z czasem niemal wyparły je Fw-190A.
Loty ćwiczebne obejmowały dziesięć lotów bez wyczepienia, i trzy
z wyczepieniem. W zasadzie zamykało to temat nauki latania Mistelem,
co potwierdza tezę o bezpiecznym i w pełni prawidłowym zachowaniu
się zestawu w powietrzu. Wiadomo że powstały następujące zestawy:
Mistel 1 Ju 88A-4 / Bf 109F-4
Mistel 2 Ju 88G-l / Fw 190A-8/F-8
Mistel 3A Ju 88A-4 / Fw 190A-8
Mistel 3B Ju 88H-4 / Fw 190A-8
Mistel 3C Ju 88G-10 / Fw 190F-8
Jako bonus miał powstać Mistel 4 Ju 287 /
Me 262 i Mistel 5 Arado E 377A / He 162; te dwa ostatnie to oczywiście
tylko radosna twórczość na papierze.
|
|
|
|
To co najciekawsze, to zastosowanie bojowe
tych maszyn. Plany jakie w oparciu o ich możliwości opracowano,
nawet dziś mogą wprawić w zdumienie. I szczerze mówiąc, patrząc
z perspektywy czasu, trzeba przyznać że gdyby te operacje doszły
do skutku, to mogłoby się w Londynie czy Moskwie zrobić komuś dość
dziwnie&
Najsłynniejszym chyba pomysłem na użycie Misteli, i pod tym kątem
zresztą powstawał cały program, był atak na aliancką flotę wojenną
zgrupowaną w Scapa Flow (była to przeciwwaga dla pancernika "Tirpitz"
, który w pojedynku "solo na gołe klaty" mógł być dość
nieprzyjemnym przeciwnikiem). Plan był całkowicie realny, biorąc
pod uwagę rozmieszczenie i układ sił w ogarniętej wojną Europie,
istniała możliwość dotarcia do Szkocji pod nosem angielskiego Coastal
Command i osiągnięcie zaskoczenia. Weźmy pod uwagę że przy szybkości
z jaką podróżował Mistel, dodatkowo wsparty eskortą myśliwską, przechwycenie
takiej wyprawy znikąd nad Morzem Północnym nie byłoby wcale takie
proste, a okręty zaparkowane w bazie nie miałyby żadnych szans na
manewry unikowe. Oględnie rzecz ujmując Scapa Flow miała duże szanse
stać się największą stocznią złomową w Europie i wielką czarną dziurą
na każdej wojskowej mapie, ale anglikom, jak zwykle zresztą, dopisało
szczęście.
|
|
|
|
Zanim Mistele pozbierały się do kupy, zanim
przerzucono je na Zachód, alianci zrobili Szefowi przykrą niespodziankę,
narażając go na wcześniejszą pobudkę (dzięki swoim oddanym pomocnikom
Szef snu jednak nie przerwał, i gdy już skończył puszczać bąki pod
kołdrą to w Normandii miał już otwarty gotowy, nowiutki, drugi front,
z czego zapewne bardzo się ucieszył). W efekcie wyprawa do Scapa
Flow straciła sens, i Mistele zaatakowały flotę inwazyjną, a także
zgrupowania statków handlowych oczekujących na rozładunek u ujścia
Sekwany. Przyjęło się mówić "jeden Mistel-jeden statek"
, chociaż co ciekawe alianci nigdy oficjalnie nie przyznali się
do poniesionych wtedy strat. Miało też wtedy miejsce zabawne zdarzenie,
bo choć oficjalnie alianci twierdzą że nie było zagrożenia ze strony
Misteli, to jednak (przezornie chyba) postawili na mieliźnie stary
francuski pancernik "Courbet" , który jako naturalny falochron
miał osłaniać tymczasowy port rozładunkowy "Mulberry"
nieopodal Courseulles. Zupełnie przypadkowo ten pusty wrak po osadzeniu
na mieliźnie ucharakteryzowano na prawdziwy okręt wojenny, z banderą
na maszcie i makietami ludzi na pokładzie, i tak sobie stał i woda
chlupała, i rybki pływały. Aż w końcu się zrobiło dość smutno tekturowym
marynarzom, bo im Mistel spadł na głowę. Dosłownie i w przenośni.
Następnego dnia niemieckie rozpoznanie lotnicze stwierdziło, że
okręt nadal jest na powierzchni, jak gdyby nigdy nic, kupa dymu,
coś tam się pali, ale zero ruchu w pobliżu. Nawet żadna obsrana
kanonierka nie podpłynęła do niego. Nie trzeba było długo czekać,
przyleciał następny Mistel.
Sytuacja opisana powyżej poprzedzona była kilkukrotnymi atakami
torpedowymi i bombowymi, których bezskuteczność spowodowała wysłanie
Mistela. Faszyści chyba musieli się nieco zmarszczyć na wiadomość
o superwytrzymałym niezatapialnym okręcie, który nawet z wyglądu
z daleka na nowoczesny nie wyglądał. Dopiero kiedy kolejne rozpoznanie
lotnicze ujawniło, że po lądowaniach Junkersów okręt w zasadzie
podzielił się na kilka mniejszych okrętów, dość luźno bądź wcale
nie związanych ze sobą poza pochodzeniem, to się wydało że cały
czas walono w stojący na parumetrowej płyciźnie pusty wrak.
|
|
|
|
Scapa Flow niczym temat o aborcji przed wyborami
powróciło ponownie jesienią 1944 roku. Znowu przerzucono Mistele,
na lotnisko Grove w Danii, i stało się to co przewidzieć nietrudno,
czyli zapoznane z możliwościami jakie posiada Mistel alianckie dowództwo
poinformowane przez wywiad i rozpoznanie lotnicze wykorzystało okazję,
jaką podsunęli im faszyści grupując w jednym miejscu kilkanaście
Misteli. Podobno teren w tym miejscu już powoli się zazielenia,
i nie widać tak dołów w ziemi, więc jest OK. Wyprawa do Scapa Flow
zakończyła się ostatecznie 11 listopada 1944 roku, kiedy to alianci
wykorzystali kolejny prezent od Hitlera, jakim było zaparkowanie
pancernika Tirpitz w ciasnym Fiordzie, i kiedy po przelocie formacji
Lancasterów z bombami "Tallboy" ostatecznie znikło jakiekolwiek
zagrożenie ze strony niemieckiej floty nawodnej, to w Scapa Flow
pozostały już tylko żaglówka Wiśniewskiej, dwa pontony i kajak "Rusałka"..
Cała reszta pojechała na Pacyfik pomagać Labienusowi strzelać do
Mazaka i jego kumpli, gdzie była bardziej potrzebna. Scapa Flow
do końca wojny pozostało puste, i nie było już czego atakować.
Kolejnym ambitnym przedsięwzięciem miała być operacja Żelazny Młot.
Od końca 1943 roku faszyści sposobili się do uderzenia w sowieckie
centrum energetyczne, czyli zespół elektrowni pomiędzy Moskwą i
Gorki. To kolejny przykład że jak się bardzo chce, to można przegrać
każdą wojnę. Jak wiadomo, sowiecki wysokokwalifikowany przemysł
przed II Wojną Światową był tak zaawansowany technologicznie, że
nie zajmowano się tam produkcją takich dupereli jak turbiny dla
elektrowni. Dlatego te mało ważne elementy w zasadzie w całości
wyprodukowali, przywieźli i zamontowali długo przed wybuchem wojny
Niemcy, którzy ograniczeni Traktatem Wersalskim w sowieckich bazach
potajemnie i w porozumieniu z Sowietami szkolili swoją przyszłą
armię i budowali dla niej samoloty w sowieckich fabrykach. Niemcy
zdawali sobie doskonale sprawę (choć tego może nie być w amerykańskich
książkach) że tak prymitywna gospodarka jak sowiecka nie byłaby
w stanie naprawić w rozsądnym czasie szkód jakie spowodowałby nalot
na elektrownie. Niemcy doskonale wiedzieli gdzie te elektrownie
są, które mają znaczenie strategiczne i ile energii dostarczają
sowieckiej gospodarce. Sami przecież to budowali (jak ważne było
to miejsce dla sowieckiej gospodarki świadczą cyfry wymieniane przez
gen. Kollera, ważną szychę w niemieckim dowództwie, w rozmowie z
Hitlerem: niemieccy stratedzy szacowali całkowitą wydolność ZSRS
na 1,094 miliona kW, a po zniszczeniu tego "energetycznego
serca" na 378 milionów kW. Pamiętajmy że większość tych obiektów
była w jednej okolicy). Tyle tylko, że choć plan ich zniszczenia
i sparaliżowania sowieckiej gospodarki istniał już od 1943 roku,
to ciągłe jego odkładanie przez Hitlera na później doprowadziło
do sytuacji, że gdy podjęto wreszcie decyzję o celowości zmniejszenia
dostaw zaopatrzenia dla prącej nieustannie na Zachód armii sowietów,
to front przesunął się już tak daleko na zachód że Luftwaffe nie
była w stanie sięgnąć tego celu. O zupełnie absurdalnych pomysłach
Hitlera i jego pomocników mających doprowadzić tę akcję do skutku
napisałem już w dziale "Historia".
|
|
|
|
W grudniu 1944 roku ktoś wpadł na pomysł,
by poprosić o pomoc przemiłych dżentelmenów z KG200. Była to jedyna
jednostka Luftwaffe, jaka w owym czasie regularnie bywała w tamtych
okolicach i miała doskonałe rozpoznanie radioelektroniczne jak i
ogniowe terenu. Na wiosnę 1945 roku kolejny raz zgrupowano w Pennemunde
kilkadziesiąt posiadanych Misteli i kolejny raz przylecieli amerykanie.
I było po wszystkim. Ale po kolei:
Operacją miał pokierować znany i lubiany płk. Werner Baumbach (oczywiście
KG200). Postępy sowietów były tak szybkie, że z tygodnia na tydzień
tracono kolejne lotniska niezbędne do przeprowadzenia takiej operacji,
z uwagi na zasięg samolotów. Operacja miała wystartować z terenu
Prus. Kiedy okazało się że start musi nastąpić co najwyżej z Pennemunde,
to okazało się że piloci prowadzący Mistele mieliby spore problemy
z powrotem nawet do całkowicie odciętej, i tak nie posiadającej
dla nich paliwa Kurlandii, mimo że na potrzeby operacji prowadzące
Fw-190 wyposażono w dodatkowe zbiorniki paliwa pod skrzydłami, i
jeszcze zbiornik z paliwem i olejem pod kadłubem. Już odkąd w marcu
1945 roku sowieci sforsowali Wisłę, Baumbach zwrócił uwagę że "robi
się cokolwiek późno" , ale nie słuchano go. Baumbach sugerował
by wszystkie Mistele jakie znajdowały się w Luftwaffe (82 sztuki
sprawne, niesprawne, w budowie, w szkoleniu) wykorzystać bardziej
rozsądnie i rozwalić nimi mosty na Wiśle, która była przedostanią
naturalną linią obrony, a w zasadzie jedyną poważną, przez którą
nie da się zbudować w godzinę mostu pontonowego. W dodatku jak ujawniono
po wojnie, sowieci mieli już w tym czasie wyprodukowane takie nadwyżki
amunicji i sprzętu, że nawet zatrzymanie ich przemysłu na kilkanaście
dni niczego by nie zmieniło z punktu widzenia niemieckich piechurów.
O tym że Baumbach który jak większość ludzi w KG200 był profesjonalistą
i raczej wiedział co mówi świadczy fakt, że niecałe dwa miesiące
później kazano mu robić dokładnie to samo na Odrze i Nysie, kiedy
było już za późno a sowieci przerzucali kolejne mosty pontonowe.
W zasadzie cała ta opowieść po spojrzeniu na mapę i przypomnieniu
sobie gdzie był front wiosną 1945 roku wydaje się kompletnie bez
sensu. Nic bardziej mylnego. Ta operacja miała całkowitą szansę
powodzenia, jakkolwiek nie zmieniłaby losów wojny (o czym Niemcy
nie wiedzieli, bo nie wyobrażali sobie życia bez żarówki. Większość
kufajmanów nie miało takich problemów bo nie wiedziało co to jest
żarówka). Przede wszystkim u sowietów na głębokich tyłach nie istniało
zupełnie coś takiego jak kontrola radiolokacyjna rejonu (na pierwszej
linii zresztą też nie za bardzo). Samoloty KG200 regularnie sprawdzały
stan sowieckiej kontroli obszaru powietrznego, i próby te wykazywały
całkowitą nieudolność zarówno sowieckiego systemu obrony powietrznej,
jak i technologiczne zacofanie umożliwiające maszynom KG200 praktycznie
bezkarne operowanie nad dowolnym rejonem ZSRS w nocy, co zresztą
niemal do końca wojny miało miejsce W specjalnej operacji maszyny
KG200 ustaliły także że cały rejon celu jest bardzo słabo lub wcale
nie broniony przez artylerię przeciwlotniczą. Biorąc to pod uwagę,
jak i fakt że większość sowieckich nowszych samolotów była skupiona
na froncie wschodnim, a na tyłach sytuacja sprzętowa nie odbiegała
daleko od czerwca roku 1941, plan miał całkowitą szansę powodzenia.
Operację już w zasadzie przygotowano, KG200 za pomocą dalekodystansowych
Ju-290 i He-177 miała zapewnić sieć latających radiolatarni kierunkowych
nad bezkresem ZSRS i nakierować Mistele na cel. Tak jak wspomniałem
powyżej, planowana operacja była trochę zbyt długo planowana, a
jak doskonale wie Mr00wa i żona Zooma, front nie może czekać. I
amerykańskie B-17 nie poczekały.
|
|
|
|
Na zakończenie mały disklajmer; operacja "Żelazny
Młot" miała być elementem wielkiej kontrofensywy przeprowadzonej
przez faszystów znad Balatonu w kierunku M.Bałtyckiego, co miało
wbić klin pomiędzy walczących kufajmanów i ich zaopatrzenie, i ostatecznie
ich wykończyć dając faszystom chwilę oddechu na Wschodzie. Brak
napalmu i zbyt mała ilość broni maszynowej u faszystów nie pozwoliła
jednak na realizację tego śmiałego i ambitnego przedsięwzięcia i
kufajmani nakryli faszystów czapkami.
Ostatni rozdział historii Misteli to oczywiście KG200 i rozpaczliwe
ataki na przeprawy i mosty na Odrze, mające spowolnić pochód kufajmanów
na zachód i umożliwić ratunek cywilom i żołnierzom uciekającym do
alianckich stref okupacyjnych bądź wciąż broniących się rejonów
na południu. Początkiem końca był oczywiście Kostrzyń. Sowieci utworzyli
tam przyczółek i stało się jasne, że wojna zbliża się do finału.
Do Berlina pozostało może z 120 kilometrów. Użycie Misteli w tej
sytuacji było działaniem w zasadzie bezcelowym, ponieważ kumulacyjna
głowica Junkersa robiła wielką dziurę w moście nie niszcząc jego
konstrukcji, niemniej chłopaki w KG200 i tak nie mieli już nic lepszego
do roboty więc rzucali ruskom Mistele na głowy (bomby kierowane
Hs-293 nie były już dostarczane, podobnie jak wszystko inne; regularnie
dostarczani byli tylko ranni żołnierze i cywile, których przerzucano
na zachód). Zdecydowana większość Misteli uległa dekapitacji w czasie
jankeskiego nalotu na Pennemunde. Nieliczna resztka zabrana przez
pilotów KG200 został przerzucona do polowych baz tej formacji i
w zasadzie w całości zużyta w czasie kwietniowych ataków na mosty
na Odrze i Nysie. Ataków bezcelowych, bo to zbyt wąskie rzeki, i
sowieci przez noc budowali kolejne przeprawy, a i Mistelem trafić
most raczej trudniej niż w wielki statek. Wojnę przetrwało tylko
kilka egzemplarzy, i zdobyli je alianci zachodni.
|
|
|
|
|
|