"Alarm w St. Omer"
Bohdan Arct


Bohdan Arct... na samo brzmienie tego nazwiska, co poniektórym bardziej oczytanym kolegom, pojawia się szeroki uśmiech na twarzy. Pilot-poeta, z dyplomem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie oraz ukończonym trzymiesięcznym kursem Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Dęblinie – taki zestaw trafią się raczej nie za często.  Po kampanii wrześniowej, jak tysiące jemu podobnych, trafił najpierw do Francjii potem zaś do Anglii.

Początkowo przypadła mu niewdzięczna służba ‘ferry-pilot’ , czyli pilota który dostarcza maszynę z fabryki do miejsca przeznaczenia, takie popychadło którym się nikt nie liczy. Ktoś, gdzieś, kiedyś się zlitował nad nim i przeniesiono go do 306 dywizjonu. Arct okazał się całkiem niezłym myśliwcem, czego dowodem było wciągnięcie go na listę członków Polish Fighting Team, zwanej również Cyrkiem Skalskiego czyli tacy polscy ‘dyjnowi specjaliści’ że się tak wyrażę.

Poniższy fragment jest opisem walki w której uczestniczył autor pod niebem Afryki.


Wypadki rozegrały się w tempie błyskawicznym. Wacek Król, wytrawny dowódca, wytrzymał nerwowo, a podczas gdy Niemcy poderwali się w zakręcie, by nawiązać walkę, uzyskaliśmy automatycznie przewagę manewru i gdy z kolei my wykręciliśmy, idąc nieco w górę, przewaga ta zaakcentowała się mocniej.  

Padł krótki rozkaz Wacka i formacja polska ,rozpoczęła atak, który wkrótce przemienił się w szereg po­jedynków. Oczywiście szyki rozpadły się, jak; to zwykle w podobnych wypadkach bywało, każdy działał teraz na własną rękę, a przyznać trzeba, że każdy działał bezbłędnie.

Trudno stwierdzić, kto osiągnął pierwsze zwycięstwo, zresztą to nie było istotne. Wacek Król, który jako prowadzący najbardziej był narażony na ataki wroga, rze­czywiście w pierwszej fazie napadnięty został przez cztery samoloty, ale szybko strząsnął je z ogona. Me­sserschmitty odpadły, odskoczyły gdzieś w bok, lecz ostatni z nieprzyjaciół, Włoch na Macchi 202, nie zdołał w porę umknąć. Wacek zacieśnił skręt, ściągnął drążek. Machii widząc niebezpieczeństwo szukał ucieczki w gwałtownym, prostopadłym nurkowaniu. Nie zmyliło to Polaka, pogonił za przeciwnikiem, a gdy znalazł się w odległości trzystu metrów, nacisnął spust broni pokładowej. Celnie strzelał Wacek. Gdy zbliżył się do przeciwnika i z dwustu metrów oddał drugą serię Macchi dymił już potężnie. Kilkadziesiąt dalszych pocisków z działek zrobiło swoje. Włoch wyciągnął nie­spodziewanie w górę, wytracił szybkość, przewalił się na skrzydło i w nie sterowanej spirali uderzył o powierzchnie morza.

Porucznik Martel, zwany popularnie „Zosią", w tym samym czasie walczył z trójką innych Macchi, bo przecież mimo udanego manewru początkowego prze­ciw każdemu z naszych występowało co najmniej trzech przeciwników. Martel szybko rozpędził Włochów, wybrał jednego z nich i błyskawicznie ulokował się za jego ogonem. Gdy nieprzyjaciel znalazł się na celow­niku „Zosi", ze skrzydeł „Spitfire'a" bluznęły strugi pocisków. Z kadłuba Macchi posypały się odłamki metalu; coś eksplodowało, trysnął kłąb czarnego dymu. Martel nie zdołał jednak wykończyć swego przeciwni­ka. Katem oka dostrzegł, że zagrażał mu atak Messerschmitta, który wyprysnął znikąd i z przewagą wyso­kości zbliżał się do Polaka. Nie było chwili do stra­cenia. Zadygotał „Spitfire", ściągnięty w ciasnym za­kręcie, dwa samoloty minęły się w potwornym pędzie, zwinęły w walce kołowej. Trudno było jednak Niem­cowi mierzyć się z zajadłym i doświadczonym Pola­kiem. Jedno okrążenie, drugie... Messerschmitt nacho­dzi już na celownik... poprawka, jeszcze większe ściągnięcie drążka, lekkie zwolnienie, bo maszyna trzę­sie się, jakby chciała zwinąć się w korkociąg, ponow­ne podciągnięcie. Jest! Jedna seria i druga... wali się Messerschmitt, wyłamuje ze skrętu, przewala, a potem kilka nieskładnych zwitek korkociągu i potężny słup wody buchający w górę. Jeszcze chwila i na po­wierzchni morza rozchodzą się szerokie, łagodne kręgi. To jedyny ślad po przeciwniku Martela.

Jedna za drugą waliły się wrogie maszyny w morze, jeden po drugim ubywali przeciwnicy. Starszy sierżant Popek: trzema krótkimi seriami posłał włoski Macchi ku wodzie. Starszy sierżant Majchrzyk, po zaatakowaniu pięciu Messerschmittów i rozgonieniu ich po całym niebie, ruszył w pogoń za Włochem, a tym razem wy­starczyła jedna seria pocisków. Nowa fontanna wody, kręgi na powierzchni.

Porucznik Drecki pognał za Messerschmittem, do­padł go w nurkowaniu, podszedł tak blisko, że jego płatowiec trząsł się i szarpał w wirach za ogonem wro­ga. Po pierwszej serii Messerschmitt strzelił w niebo wspaniałą świecą, a w tej samej chwili błysnął płomień z jego silnika, posypały się strzępy płatowca, maszyna wroga przewaliła się, przeszła na plecy i ciągnąc za sobą smugę dymu na pełnej szybkości zderzyła się z morzem. Nie poprzestał Drecki na tym zwycięstwie, miał jeszcze dużo amunicji, w pobliżu kręciły się obce maszyny. Jedna z nich, Messerschmitt Me-109, nacho­dziła właśnie za ogon jakiemuś „Spitfire'owi". Potrzeb­na była interwencja. Drecki szarpnął dźwignią gazu, zawył potężny silnik. Aby prędzej, aby zdążyć na czas, aby dopomóc koledze. Zdążył. Z odległości stu metrów posłał Messerschmittowi wszystko co tylko przejść zdołało przez lufy jego broni. Dobra to była porcja, Niemiec zwinął się, wielkie kawały blachy odwaliły się z jego skrzydła. Niestety, Drecki nie miał okazji do dalszych strzałów. Z kolei za jego ogonem .pojawił się jakiś Messerschmitt. Maciek wykręcił, ale o ułamek sekundy za późno. Kilka wrogich pocisków trafiło w silnik jego „Spitfir'a". Motor zapalił się, a przez głowę Polaka przeszła nader niemiła myśl, że trzeba będzie skakać ze spadochronem. Popróbował innego ratunku. Messerschmitt odszedł po ataku, nie ryzyku­jąc walki nawet z uszkodzonym przeciwnikiem, a Drec­ki postawił maszynę „na mordę", waląc się ku morzu niemal prostopadle. Manewr był udany. Potworny pęd .powietrza ugasił ogień, zaś uszkodzenie było w gruncie rzeczy minimalne, więc Maciek bez trudu doprowadził samolot do bazy i wylądował szczęśliwie.

Szóstym uczestnikiem. walki po stronie polskiej by­łem ja. I moje spotkanie było owocne, przeciwnik zna­lazł się na dnie morza. W ten wiec sposób, gdy wresz­cie wylądowaliśmy wszyscy w Goubrine i paląc papierosy zebraliśmy się w namiocie „ops", by złożyć kolejno raporty z lotu, szybko doliczyliśmy się ogól­nych wyników.

W spotkaniu u wybrzeży Pantellerii szóstka Polaków, walcząc z trzykrotnie silniejszym przeciwnikiem, ze­strzeliła w  ciągu dwuminutowej walki 6 samolotów nieprzyjacielskich na pewno, 1 prawdopodobnie oraz uszkodziła 1. Straty własne.., znowu - zero.


Fajnie się czyta prawda? Kule gwiżdżą, silniki ryczą, hitlersyny skręcają się w śmiertelnym tańcu, walą w wodę, krew rzeź i trociny, a nad tym wszystkim krąży Drecki z przedziurawionym silnikiem.. Mimo narracji utrzymanej w ‘westernowej’ konwencji, przyznać trzeba iż autor bardzo korzystnie odstaje pod względem warsztatowym od reszty polskich lotników którzy popełnili jakieś wspomnienia, co zapewne jest zasługą ‘artystycznej duszy’ absolwenta ASP.
Powyższy opis mimo iż na pierwszy rzut oka cokolwiek chaotyczny jest w rzeczywistości bardzo precyzyjnym i spójnym opisem walki powietrznej. Przyznam iż z pewną premedytacją wybrałem ten ,a nie inny fragment, mając w pamięci pewną dyskusję na forum w której, stwierdzono iż cały Sturmovik to jedna wielka porażka bo nikt nigdy nie walczył tak jak to wygląda w tej grze, a w ogóle to atakowało się tylko raz z prędkością światła lub zbliżoną – w tej kwestii ‘źródła’ się wzajemnie wykluczają więc nie ma pewności, i zanim się zaatakowało to ofiary już spadały.
Co my tu mamy ? Ano mamy typową rąbaninę z Geronimo_Serv tysiąc metrów nad ziemią, pełną ostrych zwrotów na granicy przeciągnięcia, mistrzowskich salw z wyprzedzeniem. Mamy opis słynnego ‘newbie’s pull up’ w wykonaniu Messerschmitta 109, czyli manewru jakże typowego dla nowicjuszy, polegającego na wyrwaniu w górę, z przeciwnikiem na ogonie, i ze wszelkimi konsekwencjami tej prowokacji pod adresem Ponurego. Mamy opis dynamicznego przeciągnięcia w zbyt ostrym zwrocie, wykonanym przez Machii...
Dobra... Wystarczy zachwycania się pierdołami. Jaka jest wartość merytoryczna książki? Moim zdaniem porównywalna z ubiegło tygodniowym numerem ‘Życia na gorąco’, z całym szacunkiem dla Pana Arcta, którego darze bardzo dużym sentymentem , ze względu na to iż pierwsze książki o polskich pilotach które przeczytałem, były jego tworami. Autorowi brakuje głębi spojrzenia, charakterystycznej dla H.Rolskiego, poprzestaje na opisie tego co widzi, bez prób interpretacji.. Książka również zawiera sporo błędów rzeczowych. No dobrze, po co ją czytać, zapytacie? Haa! Bo jest fajna, czyta się rewelacyjnie, lekko i bez wysiłku, trudno się od niej oderwać. Mimo wszystkich wad opisanych powyżej, popełnianych przez Arcta w praktycznie każdej książce, uważam ze jego wspomnienia to ważny element naszej tożsamości historycznej, a co za tym idzie absolutnie nie możemy sobie pozwolić na jego zapomnienie. A teraz myślę już tylko o tym by z ryczącym silnikiem ,rzucić się na Messerschmitta , który tchórzliwie nurkując, czmychnie w kierunku zbawczej linii włoskiego lądu, chrzczony na odchodnym ogniem moich kaemów. Bo już taka natura Messerschmitów ,że są tchórzliwe w pojedynkę , a buńczuczne w grupie gdy ostrzeliwują bezbronne staruszki przechodzące na zielonym świetle przez pasy... hihi ale mam jazdę , już nic więcej nie pisze, bo ludzie gotowi pomyśleć że Szmajser to pijak. Tak mnie patriotyczne uniesienie wzięło ze zaraz biegnę do SzpakaSzkodnika poprosić go o rekomendacje do 303...po tym jak się oczywiście przywitam.