Jak rozpoczęła się Wasza fascynacja lotnictwem, a w szczególności jego najpiękniejszym a zarazem będący łabędzim śpiewem okresem jakim była druga wojna światowa?

Moja przygoda rozpoczęła się kilkanaście, a może już nawet dwadzieścia lat temu w okolicach regału z książkami należącymi do mojego Taty.
Książki te nie były najmłodsze już podówczas, wydane na najpodlejszym gazetowym papierze, poklejone kostnym klejem, który pękał przy lada okazji w efekcie prowadząc do rozsypania się książki na poszczególne części składowe.
Ile ja się osłuchałem... "Wandalu, miałem te książki jak nowe dwadzieścia lat , tylko je wziąłeś w swoje ręce i już zniszczone. Pamiętaj , zniszczysz , nie będziesz miał, bo już nikt nigdy ich nie wyda"
Siedziałem potem godzinami uzbrojony w rolkę taśmy klejącej i kleiłem rozpadające się kawałeczki historii ... "Alarm w St. Omer", "Uwaga!Wszystkie Samoloty!" ,"Niebo w ogniu", "Pod obcym niebem", "W dywizjonie poznańskim" i wiele, wiele innych.
Chyba na dobrą sprawę nie odróżnił bym Spitfira od Hurricana w tamtych czasach, a o Messerschmittach wiedziałem tylko tyle że należały do drużyny wiecznie przegrywających i rozlatuje się na sam widok małej czerwono-białej .
Z kart tych wspomnień w sposób niezwykle sugestywny, malowany słowem prostego człowieka, żołnierza ,a nie rozegzaltowanego artysty, zionie stratosferycznym lodem o temperaturze ognia, łomocą wielkokalibrowe działka, grzmią tysiące koni mechanicznych i oślepia złowrogie słońce... Opowiadają one historię ludzi zwykłych, niezwykłych ,rzuconych przez wojenną zawieruchę pod obce niebo nad obcą ziemią, których poświęcenie i bezprzykładne bohaterstwo w połączeniu z umiejętnościami stworzyło legendę o polskich diabłach czających się nad Kanałem i biorących bezlitosny odwet za wrzesień 39.
Historię, których pointą nierzadko jest jedynie inskrypcja na marmurowym obelisku w Northolt
"Zginął śmiercią pilota myśliwskiego"
Inni , którzy mieli więcej szczęścia spisali te historie , dodając do bogatej kolekcji narodowo-patriotycznej symboliki, Spitfira z czerwono-białymi szachownicami.
Postaram się umieszczać w tym dziale prawdziwe perły polskiej batalistyki lotniczej, prawdziwe perły literatury. Może nawet ktoś czasem doda kilka słów komentarza.



Fragment książki "Pilot gwiezdzistego znaku" Janusza Meissnera

"Samolot w rękach szefa pilotażu nie był martwą maszyną, "przyrządem do latania cięższym od powietrza", stawał się istotą niemal żywą, inteligentną i posłuszną woli pilota. Kładł się w zakręty miękko i płynnie, orząc lśniącą piersią bruzdy w gęstym opływie powietrznego nurtu, tak idealnie pośrodku prądu, że - zdawało się - prowadzi go w nich olbrzymie, stalowe ramię cyrkla. Wspinał się w górę stromo, na samej granicy utraty prędkości, a gdy już, już miał zwalić się przez skrzydło w dół, łagodny ruch sterów wyprowadzał go do linii lotu. Potem, dopadłszy gęstych, wysoko spiętrzonych, białych jak krem obłoków, przewijał się między nimi zręcznie, nurkował w ciasnych szybach i sztolniach, prześlizgiwał się przez kręte przesmyki, wydzierał się w górę, nieledwie muskając podwoziem lśniące, świetliste kłęby, zapadał w otchłanie wilgotnej pary, roztrącał napęczniałe ciepłem bąble i banie, znikał w ich wnętrzu i wypryskiwał pod ulewę promieni słońca, odnajdując w dole ziemię zamgloną, przysłoniętą cieniuteńką przędzą matowego złota, którym ją omotał gorący sierpień.
W jakiejś chwili pilot, znalazłszy się nad potężną kopułą cumulusów promieniejących matową jasnością białego blasku, poderwał maszynę pionowo w górę i nagle zamknął gaz. Dźwignęła się w niebo, straciła pęd, ucichła, jakby omdlała od tego wysiłku, i powoli zwaliła się przez skrzydło łbem na dół.
Miałem wzrok utkwiony w błękicie ponad maską silnika i zobaczyłem wylatującą z lewej strony skłębioną powierzchnię chmur. Słońce zajrzało mi w oczy, spłynęło w tył, za stery, i rozlało się olśniewającym potopem na wydętym szczycie spiętrzonego obłoku.
Ten obłok urastał teraz na wprost przed błyszczącym wachlarzem śmigła, rozpłaszczał się, zataczał się lejowato, rozkołysany u wierzchotka, wirujący u szerokiej podstawy, i pędzi naprzeciw samolotu coraz większy, masywny, nieomal szary, jak góra zasypana śniegiem. Wpadliśmy weń z wyciem i szumem pędu i nagle świat przestał istnieć: cienista białość, jasna białość, oślepiająca białość zdumiewająco szybko kręciły się dokoła: skrzydła rozpuściły się w białych plamach; strzępy bieli gnały ze wszech stron, chaos białego blasku i cienia kłębił się, wirował, szalał dokoła, niezrozumiały, dziwny i zdumiewający.
Wtem spiralny gwóźdź korkociągu przebił chmurę, oszalała karuzela ziemi wirujący dysk płowo zielony, porysowany popielato żółtymi liniami dróg wyrwał się z chaosu i popędził na maszynę. Skrzydła jej znów skrzepły w mocny, ciemny kształt i zdawały się tkwić nieruchomo w przestrzeni, podczas gdy zwariowana tarcza ziemi, plaska, nieomal wklęsła jak misa, leciała ku nam, goniąc po horyzoncie: las, rzeka, budynki, pola, łąki las, rzeka, budynki, pola łąki las, rzeka, budynki... Już widać było ich okna. Można było rozróżnić gałęzie drzew! Liście! Źdźbła trawy!!! Rosły, stawały się nadnaturalnie wielkie, bliskie, wyraźne... Gnaty prosto w twarz. Wybuchały przed oczyma. Wpadały w nie!
Nagle umknęły w tył, jakby ziemia została wystrzelona sprzed wyjącego samolotu. Na wprost maski silnika stanął nieruchomo horyzont ze spokojnym niebem, z omdlałymi w bezruchu obłokami i z wolno płynącym naprzeciw, ciemnym lasem. Zaraz potem zagrał silnik i samolot położył się w zakręt nad szosą. Leciał nisko, coraz niżej, wzdłuż rzędu wysokich topoli, opuszczając się nad samą ziemię. Teraz stała się pod nim szybko, jak złotozielony aksamit ściele się pod igłą warczącej maszyny do szycia. Gęsty ścieg drzew u skraju a drogi przygważdżał ją mocno, fałdy zarośli, hafty rzeczułek i strumieni, supełki snopów zżętego zboża układały się równiutko, sunęły prędko i spływały miękko w tył za stery ogona. "