Fragment książki "Pilot gwiezdzistego znaku"
Janusza Meissnera
"Samolot w rękach szefa pilotażu nie był
martwą maszyną, "przyrządem do latania cięższym od powietrza",
stawał się istotą niemal żywą, inteligentną i posłuszną woli pilota.
Kładł się w zakręty miękko i płynnie, orząc lśniącą piersią bruzdy
w gęstym opływie powietrznego nurtu, tak idealnie pośrodku prądu,
że - zdawało się - prowadzi go w nich olbrzymie, stalowe ramię cyrkla.
Wspinał się w górę stromo, na samej granicy utraty prędkości, a gdy
już, już miał zwalić się przez skrzydło w dół, łagodny ruch sterów
wyprowadzał go do linii lotu. Potem, dopadłszy gęstych, wysoko spiętrzonych,
białych jak krem obłoków, przewijał się między nimi zręcznie, nurkował
w ciasnych szybach i sztolniach, prześlizgiwał się przez kręte przesmyki,
wydzierał się w górę, nieledwie muskając podwoziem lśniące, świetliste
kłęby, zapadał w otchłanie wilgotnej pary, roztrącał napęczniałe ciepłem
bąble i banie, znikał w ich wnętrzu i wypryskiwał pod ulewę promieni
słońca, odnajdując w dole ziemię zamgloną, przysłoniętą cieniuteńką
przędzą matowego złota, którym ją omotał gorący sierpień.
W jakiejś chwili pilot, znalazłszy się nad potężną kopułą cumulusów
promieniejących matową jasnością białego blasku, poderwał maszynę
pionowo w górę i nagle zamknął gaz. Dźwignęła się w niebo, straciła
pęd, ucichła, jakby omdlała od tego wysiłku, i powoli zwaliła się
przez skrzydło łbem na dół.
Miałem wzrok utkwiony w błękicie ponad maską silnika i zobaczyłem
wylatującą z lewej strony skłębioną powierzchnię chmur. Słońce zajrzało
mi w oczy, spłynęło w tył, za stery, i rozlało się olśniewającym potopem
na wydętym szczycie spiętrzonego obłoku.
Ten obłok urastał teraz na wprost przed błyszczącym wachlarzem śmigła,
rozpłaszczał się, zataczał się lejowato, rozkołysany u wierzchotka,
wirujący u szerokiej podstawy, i pędzi naprzeciw samolotu coraz większy,
masywny, nieomal szary, jak góra zasypana śniegiem. Wpadliśmy weń
z wyciem i szumem pędu i nagle świat przestał istnieć: cienista białość,
jasna białość, oślepiająca białość zdumiewająco szybko kręciły się
dokoła: skrzydła rozpuściły się w białych plamach; strzępy bieli gnały
ze wszech stron, chaos białego blasku i cienia kłębił się, wirował,
szalał dokoła, niezrozumiały, dziwny i zdumiewający.
Wtem spiralny gwóźdź korkociągu przebił chmurę, oszalała karuzela
ziemi wirujący dysk płowo zielony, porysowany popielato żółtymi liniami
dróg wyrwał się z chaosu i popędził na maszynę. Skrzydła jej znów
skrzepły w mocny, ciemny kształt i zdawały się tkwić nieruchomo w
przestrzeni, podczas gdy zwariowana tarcza ziemi, plaska, nieomal
wklęsła jak misa, leciała ku nam, goniąc po horyzoncie: las, rzeka,
budynki, pola, łąki las, rzeka, budynki, pola łąki las, rzeka, budynki...
Już widać było ich okna. Można było rozróżnić gałęzie drzew! Liście!
Źdźbła trawy!!! Rosły, stawały się nadnaturalnie wielkie, bliskie,
wyraźne... Gnaty prosto w twarz. Wybuchały przed oczyma. Wpadały w
nie!
Nagle umknęły w tył, jakby ziemia została wystrzelona sprzed wyjącego
samolotu. Na wprost maski silnika stanął nieruchomo horyzont ze spokojnym
niebem, z omdlałymi w bezruchu obłokami i z wolno płynącym naprzeciw,
ciemnym lasem. Zaraz potem zagrał silnik i samolot położył się w zakręt
nad szosą. Leciał nisko, coraz niżej, wzdłuż rzędu wysokich topoli,
opuszczając się nad samą ziemię. Teraz stała się pod nim szybko, jak
złotozielony aksamit ściele się pod igłą warczącej maszyny do szycia.
Gęsty ścieg drzew u skraju a drogi przygważdżał ją mocno, fałdy zarośli,
hafty rzeczułek i strumieni, supełki snopów zżętego zboża układały
się równiutko, sunęły prędko i spływały miękko w tył za stery ogona.
"